Obostrzenia związane z pandemią zmusiły ludzi i firmy do drastycznej zmiany w podejściu do pracy. Całkiem pokaźna grupa przedsiębiorców i korporacji stanęła przed trudnym pytaniem: co zrobić, by przetrwać? Historia pokazuje, że tego rodzaju sytuacje zmuszają firmy do przetestowania rozwiązań, na które w innych warunkach by się nie odważyły na taką skalę. Efekty tych działań potrafią zaskoczyć. Zacznijmy od pracy zdalnej
Praca zdalna.
Pomysł pracy zdalnej nie jest czymś nowym, jednak do tej pory był traktowany bardziej jako wyjątek czy przywilej niż reguła. W dużej mierze dlatego, że pracodawcy bali się utraty kontroli nad pracownikami. Obawiali się, że zostawiony w domu Kowalski będzie pracował realnie 4 godziny a nie 8, trudniej też będzie „go” optymalizować, jeżeli nie ma jak mu patrzeć na ręce. Skoczy na zakupy, wyrzuci śmieci, pomaluje ściany, zajmie się wszystkim, tylko nie pracą. Zamkniętemu w biurze, pod dokładnym monitoringiem, przynajmniej trudniej będzie wyjść z psem na spacer w godzinach roboczych. Wprowadzono kwarantannę, ludzie zostali w domach z przymusu i co się okazało? Kowalski całkiem dobrze sobie z tą pracą w domu radzi, a brak kontroli nad tym, czy wysiusiał w międzyczasie psa, nie wpływa na efekty jego pracy. Może dlatego, że stara się bardziej efektywnie wykorzystywać czas, może dlatego, że menedżer mu nie przeszkadza patrząc na ręce, a może dlatego, że nie lata z pustymi taczkami ze spotkania na spotkanie, udowadniając, że pełne 8 godzin ciężko pracuje i nic więcej nie jest w stanie wziąć na siebie? Do tego doszły niebagatelne oszczędności na prądzie, sprzątaniu, wynajęciu przestrzeni biurowej. Skoro nie trzeba codziennie meldować się w biurze, coraz odważniej można myśleć o rekrutacji nie tylko w okolicach siedziby, ale w całym kraju. Nie dziwi mnie, że coraz więcej CEO mówi o tym, że praca zdalna jest realna. Wręcz pożądana. To, o czym dyskutowano w teorii, zostało przetestowane i w wielu obszarach się sprawdza. Tym bardziej, że całkiem duże grono pracowników, po początkowej frustracji zaczyna mówić: to nie jest takie złe. Zamiast dojeżdżać 1,5h codziennie do pracy mają czas na wypicie porannej kawy, przebieżkę (tak, tak – biegali w kwarantannie, łotry) czy ogarnięcie dzieciaków. Po namyśle duża część z nich wolałaby częściej pracować zdalnie, z domu lub okolicznego biura coworkingowego.
Do euforii co prawda jeszcze daleko, bo już kilka razy słyszałem, że w dłuższej perspektywie czasu już tak dobrze nie będzie. Kowalski, jak tylko poczuje luźną smycz, zacznie nadużywać swobody a jego efektywność zacznie spadać. Obawa całkiem racjonalna, choć jej źródło umiejscawiałbym mniej w Kowalskim a bardziej jego menedżerze. Na ile będzie potrafił oddać Kowalskiemu odpowiedzialność za pracę kontraktując spodziewane efekty (realne) i spoób rozliczania. Efekty, nie poświęcony czas, nie ilość spotkań, nadgodzin, jakkolwiek rozumiany „włożony wysiłek”. Teoretycznie powinien tak pracować już teraz, w praktyce duża część menedżerów, sterowaniem ręcznym i nadmierną kontrolą skutecznie oduczała ludzi brania odpowiedzialności. Dla wielu ta bariera będzie trudna do przeskoczenia. Trudna, ale nie niemożliwa.
Część testu wymuszona pandemią pomału ma się ku końcowi. W kwestii pracy zdalnej, moim zdaniem, z całkiem obiecującymi efektami. I całkiem ciekawym obrazem tego, na ile menedżerowie inwestowali w samodzielność i odpowiedzialność a na ile w sterowanie ręczne i działania zamydlające. Kolejne miesiące pokażą, które organizacje będą gotowe na to, by skorzystać w szerszej skali z drzemiącego w niej potencjału, już z własnej woli. Dla wielu menedżerów będzie wymagało to zmiany nawyków, podejścia do relacji z pracownikiem. Całe szczęście tego da się nauczyć. Dla niektórych będzie to zmiana drastyczna, dla innych terapia szokowa. Jeszcze inni uznają, że lepiej po staremu. A rynek zweryfikuje kto miał rację.