Platformy do spotkań online przeżywają swój złoty okres. ClickMeeting chwali się, że w marcu 2020 liczby wydarzeń na platformie wzrosła o 1156%. Teams w tym samym okresie mówi o 75mln aktywnych użytkownikach dziennie. Zoom: 300 mln spotkań na dobę. Duża część z tych statystyk dotyczy różnego rodzaju procesów rozwojowych. Patrząc na to jak są organizowane – mam poczucie, że na zdrowie wyjdą tylko tym organizacjom, które myślą w perspektywie długoterminowej o rozwoju. I w kategoriach innych niż tylko oszczędności i wygoda. Czemu?
Jest się czym zachwycać
Z perspektywy narzędziowej jest się czym zachwycać. Konieczność pracy zdalnej wpłynęła na jakościowy skok w funkcjonalnościach i dostępności narzędzi do komunikacji online. Firmy oferujące takie narzędzia dobrze odrobiły pracę domową w walce o klienta: możliwość zdalnego łączenia w grupy, zabezpieczania, udostępniania ekranów, zarządzania mikrofonem, kamerą, konfiguracji widoków, dostępności na różnych urządzeniach, płynności działania itd. Aplikacje są bezpłatne albo płatne symbolicznie w stosunku do możliwości i skali wykorzystania. Odpada konieczność wynajmowania sal szkoleniowych, organizacji noclegów, o katering uczestnicy dbają sami (jak robią to zbyt ostentacyjnie można wyłączyć im kamerę). Po kilku, kilkunastu, kilkudziesięciu godzinach przymusowej pracy przez Zoom czy Teams człowiek siłą rzeczy zaczyna oswajać się z narzędziem, nabiera wprawy, uczy się jak korzystać z niego bardziej efektywnie. Szczególnie jeżeli narzędzia stają się co raz lepsze. W ciągu trzech miesięcy wyszkoliła się olbrzymia grupa użytkowników potrafiących całkiem sprawnie korzystać z drzemiących w nich możliwości.
Oficjalnie
- Uczestnicy mówią: to jest dobre. Siadam w ustronnym miejscu, czasem w domu, czasem w parku, mam czas, oglądam na żywo, nie mam – obejrzę później nagranie.
- Trenerzy mówią: to jest dobre. Mniej przejazdów, drukowania materiałów, łatwa zarządzalność uczestnikami, odwołane/przełożone szkolenia nie bolą tak bardzo. Jeżeli warsztat wypada w połowie urlopu – nie ma problemu, wystarczy że zabiorą laptop. Nawet jeżeli na początku psioczyli, że czegoś się nie da uruchomić ( takie drobiazgi jak proces grupowy, dynamika ) to już podobno się da. Nawet certyfikację z coachingu czy kompetencji trenerskich.
- Organizacje mówią: to jest dobre. Możemy dbać o rozwój pracowników. Jest duuuużo taniej i prościej logistycznie. Nie trzeba rezerwować sal, rozliczać delegacji. Pracownicy zadowoleni, trenerzy też, oszczędności olbrzymie – więcej, więcej, dawać!
Przynajmniej oficjalnie.
Mniej oficjalnie
W trakcie wielu rozmów, które przeprowadziłem w ciągu ostatnich miesięcy zarówno z pracodawcami jak i pracownikami ( tak się składa, że żyję w dobrych relacjach z jednymi i drugimi ) stworzył mi się obraz, który skłania mnie do powściągliwości w huraoptymizmie. Oczywiście są w nim trenerzy, którzy odrobili pracę domową i sensownie przerzucili do sieci to, co dało się przerzucić. Tacy, którzy w pogoni za zadowoleniem sponsora nie stracili z oczu użytkownika. Znam organizacje, które oparły się pokusie maksymalnych oszczędności i już myślą jak budować procesy mieszane. Są uczestnicy, którzy niezależnie od formy starają się wycisnąć z trenera ile się da. Są jednak w mniejszości. Dominanta umiejscowiona jest gdzie indziej.
Uczestnicy chcą mieć święty spokój. I wreszcie go mają. Szczególnie, jeżeli na szkolenia trafiali z rozdzielnika. Do tej pory, nawet jeżeli temat ich nie interesował, musieli dowlec się na salę i coś tam ze sobą zrobić. Teraz siadają w ulubionym fotelu w ciepłych papuciach, wystarczy, że wyłączą kamerę i mogą bezpiecznie przysnąć lub pogadać z gośćmi ( sam wielokrotnie takim gościem byłem ). Nikt się nie czepia, że w międzyczasie odpisują na SMSy, maile, oglądają filmik. Czasami nawet obiad zdążą upichcić. Odfajczone bez wychodzenia z domu. Przy pojedynczych wydarzeniach szkoleniowych trener nijak nie może zweryfikować nabytych umiejętności. A o tym, by robić z webinarów proces cykliczny przeplatany zadaniami rozliczanymi przez np. menedżerów, niewiele organizacji myśli.
Firmy dostrzegły olbrzymie oszczędności i mają ich dobre uzasadnienie. Przerzucają więc do online wszystko, niezależnie od sensowności. Szkolenie dostarczone, jesteśmy kryci. Resztą nie ma się co martwić na zapas. Dopóki pracownicy nie narzekają za bardzo, cieszmy się oszczędnościami. Już to kiedyś widziałem, ale o tym później.
Trenerzy chcą mieć na chleb i doskonale wiedzą, że z klientem nie ma co dyskutować. Chce mieć online – dostanie online. Nie będą torpedować zarobków pokazywaniem konsekwencji, bo klient wybierze kogoś innego. Ich zadaniem jest przekonać klienta, że w sieci i na sali są tak samo skuteczni. Dla wielu nawet w to graj. Wstają 8:45, przetrą ropień z oka, ubiorą do połowy i o 8:58 są uśmiechnięci „na sali”. Kiedyś jeden dzień = jeden warsztat. Dzisiaj potrafią obskoczyć 2 lub 3.
Zyski/oszczędności, zamiast być efektem działań rozwojowych, uzyskiwane są ich kosztem. To tak jakby w ramach oszczędności lać do baku benzynę z coraz to mniejszą liczbą oktanową. Na krótką metę oszczędności wynikające z takich działań mogą wyglądać dobrze, jak jednak wpłyną na sprawność i dynamikę samochodu w dłuższej perspektywie czasu?
Już to kiedyś widziałem
Jest rok 2001. Właśnie zaczął się prawdziwy boom na rozwiązania e-learningowe. I słusznie – bo potencjał w nich drzemiący jest olbrzymi. Możliwość dotarcia do wielu osób w tym samym czasie, z tą samą, powtarzalną informacją, edukacją w wybranym przez siebie, odpowiednim momencie itd. Prosta logistyka – wystarczy dostęp do komputera i sieci. Przy odpowiedniej skali – niższe koszty edukacji. Uczestnicy traktowali to jako ciekawą nowość i odskocznię od różnej jakości szkoleń na sali. Wtedy nie było przymusu, ale firmy i tak rzuciły się jak szalone do przenoszenia czego się da w sieć.
Kilka lat później w wielu organizacjach platformy LMS pracownicy traktują już jak zło konieczne. Sklecone na prędce prezentacje, niejednokrotnie po 100 slajdów, BHP, wszystko co niewygodne – dawaj w e-learning i test na koniec. Byle było szybko i tanio. Szkolenia stały się czymś do przeklinania i zaliczenia. Firma miała czyste ręce, bo dostarczyła, uczestnicy – bo zaliczyli. Na drugim końcu skali były przeładowane „wodotryskami” 30 min materiały, których wartość merytoryczną można było zawrzeć na jednej stronie. Miały robić woow i woow robiły. Najczęściej tylko za pierwszym, drugim razem. Pomiędzy było całe spektrum animowanych gadających główek. Jeżeli ktoś jeszcze do tego dorzucił czasowe blokowanie klawisza dalej ( bo uczestnik na szkoleniu musi spędzić np.10 godzin ) to wyłania się dosyć smutny obraz edukacji online.
Uczestnicy zaczęli się coraz mocniej domagać powrotu szkoleń tradycyjnych, w efekcie czego materiał niejednokrotnie był dublowany a koszty wzrastały. Nie dlatego, że narzędzie było złe, bo nie było. Dlatego, że proces podporządkowany był optymalizacji kosztów, wygodzie i PR. A te nie idą w parze z realnym rozwojem.
Webinary są super
W webinarach, podobnie jak całej edukacji online, drzemie olbrzymi potencjał, błędem jednak jest przekładanie do nich 1:1 procesów z sali szkoleniowej. Dobrze sprawdzają się w formie krótkich spotkań. Na szybko – by przedyskutować jakiś jeden konkretny temat lub w formie cyklicznej, przy tematach bardziej skomplikowanych ( wtedy koniecznie przeplatanych pracą indywidualną ). Nagrywane odpowiednio, przycięte, opisane i skompilowane mogą docelowo stanowić solidną bazę wiedzy. Wzbogacać e-learning. Możliwości jest wiele. Wszystkie wydają się proste i oczywiste, jeżeli jednak organizacja myśli o czymś więcej niż łataniu dziur i działaniach ad hoc, ułożenie ich w sensowną całość takie proste już nie jest.
Korzystajmy, nie powielając grzechów wdrażania e-learningu.
Ps.
W ciągu ostatnich 18 lat miałem okazję projektować i wdrażać kilka platform szkoleniowych. Produkowałem też materiały na nie. Nawet kiedy więcej czasu spędzałem na sali szkoleniowej, rozmawiałem z ludźmi o tym, jak korzystają z wewnętrznych platform edukacyjnych. Powyższy tekst jest apelem o rozsądek, skierowanym do osób odpowiedzialnych za wdrażanie programów rozwojowych. Być może dla niektórych banalnym i oczywistym, ale zdecydowałem się go napisać po interesującej rozmowie, w której usłyszałem: „Norbert o rzeczach oczywistych też warto raz na jakiś czas napisać”.